Napisy końcowe. Ktoś siedzący za mną podczas seansu szykował się już do wyjścia z sali kinowej, ale zdążył podsumować na głos to, co działo się niedawno na ekranie: „No… mocny film, taki dla prawdziwych mężczyzn”. Co prawda nie przepadam za stereotypami, ale moja delikatna, empatyczna natura sprawiła, że siedziałam mocno osunięta w fotelu jeszcze kilka minut po krwawych scenach batalistycznych i potrzebowałam chwili na uporządkowanie pierwszych wrażeń. W końcu brutalność filmu jest utrzymana na poziomie największych superprodukcji Mela Gibsona („Braveheart”, „Pasja”, „Apocalypto”).
Nie przejmując się swoją mocno nadszarpniętą reputacją, ten niemalże wyklęty hollywoodzki gwiazdor bezpardonowo powraca jako znakomity reżyser, który za pomocą filmu postanowił dać rozgłos prawdziwej historii z czasów drugiej wojny światowej opartej na wyższych wartościach i wierze w Boga. Bohaterem „Przełęczy Ocalonych” jest Desmond Doss (Andrew Garfield), pobożny adwentysta dnia siódmego. Ze względu na swoją wiarę oraz przemoc domową, której doświadczył, odmówił noszenia i używania broni. Nie przeszkadzało mu to zaciągnąć się do Armii Stanów Zjednoczonych i deklarować gotowość do uczestniczenia w misji wojennej jako lekarz polowy. Uważany był za szalonego, ale w osiągnięciu świadomie obranego celu pomogła mu determinacja wypływająca z prostoty wiary i, jeśli wierzyć filmowi, swego rodzaju naiwność, która moim zdaniem osłabiała jego świadomość zagrożenia. Finalnie Desmond stał się bohaterem nie tylko dla pozostałych żołnierzy, ale i całego kraju, czego dowodem jest odznaczenie Dossa Medalem Honoru przez prezydenta Trumana. Zamieniając strój cywilny na mundur wiedział tylko, że chce służyć jako sanitariusz. Dopiero gdy nadszedł czas wycofania się z linii frontu bitwy o Okinawę, dokładnie zrozumiał swoje przeznaczenie. Poruszony męczarniami rannych kolegów, jako jedyny nie powrócił do obozu i przemierzał niebezpieczne pole po zbrojnym starciu, ratując życie po życiu, jednocześnie prosząc Boga o siły do ocalenia kolejnej osoby, i jeszcze kolejnej… W sumie życie zawdzięcza mu siedemdziesięciu pięciu żołnierzy.
Swoją postawą bohater zaprzeczył zasadzie, że trzeba zabijać, żeby samemu nie stracić życia.
Film może być odebrany jako nieco patetyczny (rzekłabym „amerykański”), chociażby ze względu na odwołania do Konstytucji, proces wojskowy Desmonda, który dzięki spektakularnej interwencji osób trzecich nie został osądzony i spełnioną miłość. Jednak ta historia wydarzyła się naprawdę, a dzięki swojej odwadze Doss przyciągał do siebie mnóstwo szczęścia. Swoją postawą bohater zaprzeczył zasadzie, że trzeba zabijać, żeby samemu nie stracić życia. I wbrew logice, to właśnie jego heroizm stał się siłą dla innych żołnierzy. „Przełęcz Ocalonych” to niewątpliwie produkcja wielopłaszczyznowa. Porusza kwestie dotyczące filozofii wojny, pacyfizmu, czy roli wiary w sytuacjach skrajnego zagrożenia. Ważnym przesłaniem płynącym z losów bohatera i podkreślanym przez reżysera jest zachęta do konsekwentnego trzymania się wyznawanych poglądów, bo to one określają kim jesteśmy. Po widowisku Gibsona nasuwają się jednak wątpliwości, co do których nie ma prostego rozwiązania: jak wyglądałby świat w kryzysie, gdyby nosił samych Desmondów Dossów i czy przypadkiem takie chwalebne, acz indywidualistyczne postawy, nie są zarezerwowane tylko dla wybrańców?
P.S. O Desmondzie Dossie będziecie mogli przeczytać także w nowości wydawniczej „Szeregowiec Doss” autorstwa Frances M. Doss.